Miłość, erotyka i nadużycia seksualne w XIX w.

Historia nadużyć seksualnych jest długa jak dzieje ludzkości. Przez wieki zmieniał się tylko katalog tego co dopuszczalne, zabronione, karalne lub objęte zmową milczenia. Nawet w XIX wieku uchodzącym za czasy surowych norm obyczajowych nie udało się zbliżyć do ideału, albowiem to co złe zostało jedynie przykryte płaszczem pruderii. Nie trzeba wielkiego wysiłku, by w źródłach historycznych dotrzeć do informacji na temat prostytucji, wykorzystywania seksualnego, pedofili, a nawet handlu żywym towarem (jak już wtedy nazywano ten proceder).

Wiek XIX były to czasy dwóch kodeksów obyczajowych. Jednego pisanego przez mężczyzn dla mężczyzn i dość liberalnego, drugiego tworzonego dla kobiet i bardzo restrykcyjnego. Surowe normy dotyczyły jednak tylko dam z tak zwanych dobrych domów. W konsekwencji panowie potrafili zręcznie omijać zakazy utrzymując stosunki pozamałżeńskie z: aktorkami, tancerkami, śpiewaczkami, prostytutkami, cyrkówkami, fryzjerkami, praczkami, służącymi, pracownicami fabryk, chłopkami. W przypadku trzech ostatnich grup zawodowych na porządku dziennym było zmuszanie do kontaktów intymnych przy wykorzystaniu stosunku zależności. Skala rozwiązłości była ogromna. Świadczą o tym dane dotyczące urodzin. W Dzienniku Rozporządzeń dla Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa z 1880 roku przeczytać można, że w pierwszych trzech miesiącach tego roku przyszło na świat 277 dzieci z „prawego małżeństwa”, jak to określono. Podczas gdy dzieci nieślubnych było… 250, czyli prawie drugie tyle.

Wśród nadużyć seksualnych nie mogło zabraknąć także tych związanych z wykorzystywaniem dzieci. Paradoksalnie to właśnie skromność na pokaz, z której znany był XIX wiek, przyczyniała się do rozprzestrzeniania tego zjawiska i to na ogromną skalę.

Powszechnie gardzono osobami zrodzonymi z nieprawego łoża nazywając je bękartami. Niewiele lepsze było położenie ich matek (paradoksalnie ostracyzm nie dotykał sprawców uwiedzenia, to jest ojców). Taki stan rzeczy znajdywał oparcie w przepisach prawa. Art. 340 Kodeksu Cywilny Napoleona (obowiązującym w Księstwie Warszawskim, a potem w Królestwie Polskim) zabraniał matkom dzieci pozamałżeńskich dochodzenia przed sądem ojcostwa wbrew woli mężczyzny. Wszystko zaś po to, by nie burzyć spokoju jego rodziny.

Gdy służąca zaszła w ciążę (często z panem domu lub jego synem), wypowiadano jej pracę i wyrzucano na ulicę, by pozbyć się skandalu. Wątek ten znaleźć można w „Moralności pani Dulskiej” Gabrieli Zapolskiej. Trudno się więc dziwić, że po porodzie niejedna kobieta decydowała się na porzucenie dziecka, bo tylko w ten sposób mogła powrócić do pracy u nowej, nieznającej jej przeszłości rodziny i ukryć swoją hańbę.

Podobnie w wyższych sferach posiadanie nieślubnego dziecka rzucało się cieniem na reputację panny i obniżało jej notowania na rynku matrymonialnym. By uniknąć skandalu praktykowano wywożenie córki na kilka miesięcy z domu (jak zapewniano „na wakacje do rodziny”) tak, aby w dyskretnym miejscu mogła doczekać rozwiązania. Następnie nowonarodzone dziecko położna oddawała w „dobre ręce”. Na wieki pozostanie tajemnicą, w ilu przypadkach trafiało ono faktycznie w „dobre ręce”, a w ilu do przytułków. Brak właściwej opieki sprawiał, że dzieci po kilku latach pobytu uciekały z placówek, zasilając rzesze bezdomnych. Starając się w jakikolwiek sposób zarobić na życie, małoletni stawali się łatwym łupem stręczycieli i „miłych” starszych panów, którzy proponowali jedzenie i opiekę. Jak pisał J. Kamiński w 1875 roku „sieroty i nieletnie są najliczniejszym towarem dostarczanym entreprenerom przez stręczycieli, wiedzących dobrze gdzie szukać swej zdobyczy.” [1] Proceder ten dotyczył także dzieci posiadające rodziny, aczkolwiek wywodzące się z nizin społecznych. Jak informował dalej autor, werbunek odbywał się często w niedzielę, gdy młodzież nudząc się chodziła po mieście bez celu. „Zwabioną do domu rozpusty dziewczynkę zatrzymują siłą, a niekiedy gdy jest jeszcze bardzo młodą i naiwną puszczają do domu, zachęcając za pomocą ciastek i cukierków do powtórzenia wizyty. (…) W skrytości w wielkich miastach żyją z prostytucji dzieci 9, 8 i 7 letnie! Przy życiu zawsze dniem dzisiejszym, przy odurzeniu trunkiem i stępieniu pamięci niektóre z nich (…) nie potrafiłyby powiedzieć, kiedy straciły niewinność. Zdaje się, iż porodziły się nierządnicami.” [2]

Zjawisko uprawiania stosunków przez nieletnich w domach publicznych dotyczyło nie tylko pracujących tam osób, ale także klientów i niestety nie było marginalne. Na łamach pisma „Czystość” z 1906 roku informowano, że towarzystwo o nazwie „Ochrona Młodzieży” wystąpiło z postulatem do władz o wydanie przepisów, które zabraniałyby uczniom szkół uczęszczania do domów rozpusty.[3] W tym samym numerze postulowano także wprowadzenie lekcji dotyczących uświadomienia i informowania młodzieży o zgubnych skutkach „przedwczesnego używania płciowego”. Ferdynand Hoesick opisując swoich kolegów ze szkolnej ławki wspominał Karola Jezierskiego, który jak na prawdziwego hrabiego przystało, był istnym „lampartem” salonowym. Znał mnóstwo baletnic, był częstym bywalcem teatrów, operetek, co więcej rozbijał się po mieście dorożkami „na gumach”. W dodatku „należał już do stałych bywalców w pierwszorzędnym domu publicznym „Zośka” na Nowym Mieście”.[4] Hrabia Jezierski nie był tu wyjątkiem. Innym klasowym kobieciarzem był Jan Grzeżułko, który choć nie miał skończonych 17 lat, „miał już niejedną kochankę”.

F. Hoesick wspomina, że z młodzieńczą czystością pożegnał się w wieku 16 lat, za sprawą kuzyna, który przekonywał go, że „niewinność jest niezdrowa” i zachęcał do odwiedzenia jednego z domów publicznych w Rydze. Od tego czasu był stałym bywalcem tych miejsc rozkoszy.

W rodzinnych domach nie raz przymykano oko na odwiedzanie przez niepełnoletnich synów „bordeli”. Zdawano sobie bowiem sprawę z tego, że nie sposób zmienić ludzkiej natury, a chłopak przed ślubem musi się wyszumieć. W miejscach takich można było kupić szybką miłość, której największą zaletą było to, że była uprawiana w sposób dyskretny i bez zobowiązań. Wychodzono z założenia, że z dwojga złego lepiej, by syn zatracał się w objęciach prostytutki, niż bałamucił porządne dziewczęta z towarzystwa stając się powodem skandalu. A przecież właśnie o to chodziło w XIX wieku – o unikanie za wszelką cenę skandalu.

Skala „używania kobiety” (jak wtedy mawiano) przez niepełnoletnich chłopców bynajmniej nie była mała. Z badań statystycznych przeprowadzonych przez Zdzisława Kowalskiego w 1898 roku wynika, że 9% młodzieży akademickiej przyznało się do „postradania niewinności” w wieku do 15 roku życia (niekoniecznie w domach publicznych).[5] Choć bywali i tacy, którzy tracili ją jeszcze wcześniej. „Już mając lat trzynaście poznałem co to kobieta” – chwalił się w swym pamiętniku Józef Lubomirski.[6]

Stanisław Teodorczuk podaje, że badania statystyczne przeprowadzone w latach 1901-1904 wskazują, iż niewinność w 18 roku życia straciło aż 62% młodzieży.[7]

Konsekwencją odwiedzania domów publicznych przez zbyt młodych i niedoświadczonych chłopców były zarażenia chorobami wenerycznymi. Na łamach pisma „Czystość” z 1906 roku zauważano, że cierpiała na nie aż 33% młodzieży szkolnej. „Trzecia część uczniów jest chorą wenerycznie (…). Młodzież demoralizuje się, idyocieje i staje się coraz mniej zdolną do zajmowania się coraz ważniejszymi kwestyami.”[8] Z innych badań wynika, że w 1901 roku 70 kilkunastoletnich chłopców szukało pomocy w klinice lwowskiej z uwagi na zarażenie wstydliwymi chorobami. Ta ostatnia liczba nie daje jednak dokładnego obrazu. Należy bowiem mieć na uwadze, że zdecydowana większość zarażonych preferowała dyskretniejsze formy leczenia, korzystając z pomocy zaprzyjaźnionych lekarzy.

Poniżej wynik ankiety przeprowadzonej przez doktora Roberta Bernhardta w 1903 roku, w której zadano pytanie, z kim po raz pierwszy student odbywał stosunek.[9]

– z prostytutką – 43,

– z kobietą z koła znajomych – 7,

– z boną, guwernantką – 3,

– ze służącą – 37,

– z dziewczyną wiejską – 5,

– ze szwaczką, ze sklepową – 2,

– z mężatką niższej klasy – 1.

Utrzymywanie kontaktów seksualnych przez nieletnich poza systemem domów rozpusty dotyczyło także dziewcząt, co odbywało się w ramach najbardziej odrażającej praktyki, jaką było stręczenie przez bliskich. Gdy głód zaglądał w oczy, niejeden ojciec decydowała się polecać wdzięki swojej córki, by podreperować skromny domowy budżet. Praktyka ta miała miejsce także wśród rodzin z tak zwanych dobrych domów. Do rozwijania się jej w wyższych sferach znów przyczyniała się skromność na pokaz, a dodatkowo salonowe wychowanie kobiet, słaba edukacja i w konsekwencji brak zawodu. Powszechne było przekonanie, że w pracy zarobkowej jest coś, co kłóci się z wizerunkiem prawdziwej damy, w dodatku naraża reputację kobiety na szwank. Jakby nie było, pracując stykała się ona z nieznajomymi mężczyznami, którzy mogli jej składać niemoralne propozycje, prowadzić dwuznaczne rozmowy, dotykać… A od tego był już tylko krok do zepsucia i skandalu.

Niestety gdy wychowana na ozdobę salonów małżonka, żyjąca dotąd w świecie poezji i nut zostawała wdową bez środków do życia, nie potrafiła utrzymać rodziny. W takiej sytuacji jedyną deską ratunku wydawało się polecanie zaprzyjaźnionym i dyskretnym mężczyznom wdzięków swojej córki, względnie bogate wydanie jej za mąż (niestety to drugie bywało trudniejsze od pierwszego). Jak dalej pisał J. Kamiński „co do puszczania towaru w obieg rozmaite (…) bywają sposoby. I tak prócz dostarczania na żądanie zdarza się, iż jaka podupadła wdowa w towarzystwie ładniutkiej kuzynki chodzi prosić o wsparcie młodych ludzi znanych z dobrego serca, a zarazem z zamożności i gustu. Inną razą jakiś ojciec lub matka załączając robótkę swej córki upraszają listownie o jej kupno, naturalnie nabywca robótki może powziąć chęć poznania zręcznej i cieniem osłoniętej robotnicy…”.[10]

Kazimierz Łukaszewicz wspomina, że jako student medycyny w drodze na zajęcia nie raz spotykał na ulicy elegancko ubraną blondynkę, za którą szła służąca z koszykiem. Zaintrygowany jej urodą, dowiedział się, że ma na imię Klementyna, skończyła pensję i mieszka razem ze swoją ciotką na Starym Mieście. Po jakimś czasie wszedł w bliższą znajomość z jednym ze swoich pacjentów, pomyślnie wyleczonych z choroby wenerycznej. Ten w dowód wdzięczności polecił mu usługi seksualne w domu wdowy po pewnym majorze. Jakież było zaskoczenie autora wspomnień, gdy w roli prostytutki zobaczył swoją piękną i tak niewinnie wyglądającą Klementynę.[11]

Innym razem czerpanie korzyści ze związków córki z obcym mężczyzną miało skromniejsze rozmiary. Niejedna matka przymykała oko na wizyty nauczyciela gry na fortepianie (jak zapewniano sąsiadów), który był tak naprawdę kochankiem. Nie miała nic przeciwko „miłosnym konferencjom”, jeżeli po spotkaniu na stole zostawał zwitek rubli, a nawet stawiała na stole samowar i maślane bułeczki, by dobrodziej czuł się jak u siebie w domu i wracał, wracał jak najczęściej. Oto do czego prowadziło w XIX wieku salonowe wychowanie kobiet, skromność na pokaz i dążenie za wszelką cenę do unikania skandali.


[1] J. Kamiński „O prostytucji…”, s. 118, 133

[2] Ibidem s. 120

[3] A. Axer „W sprawie szerzenia czystości obyczajów wśród młodzieży” w: „Czystość” nr 13-14, s. 164

[4] F. Hoesick „Opowieść mojego życia” T.I., s. 278

[5] Kowalski Z. J., „Stan zdrowia i warunki higieniczne studentów Uniwersytetu Warszawskiego w świetle cyfr”, s. 25, 26

[6] J. Lubomirski „Historia pewnej ruiny”, str. 114

[7] H. R. „Zdrowie młodzieży” w: „Czystość” nr 5, 1905, str. 44

[8] „Prostytucja wśród młodzieży” w: „Czystość” 15.08.1906, nr 4, str. 34, 35

[9] Ankieta dr R. Bernhardta z 1903 roku opracowana następnie przez T. Łazowskiego, K. Siwickiego w artykule „Życie płciowe warszawskiej młodzieży akademickiej” – publikowanym w: „Czystość” 15.05.1906, nr 22, 23, str. 301

[10] Ibidem s. 123

[11] K. Łukaszewicz „Wspomnienia starego lekarza”, str. 26, 27