Zdjęcia z duchami w XIX w.

Co dało początek robieniu zdjęć z duchami w XIX w.? Wszystko wskazuje na to, że momentem przełomowym był 1853 r., kiedy to niemieccy dziennikarze zaczęli informować o cudownym zjawisku poruszania się stołów. Oliwy do ognia dolał opublikowany w prasie list Karola Andre, w którym ten opisał swój udział w tajemniczym seansie, podczas którego obserwowano ruch mebla. Wtedy jeszcze tej magicznej sztuczki nie łączono z duchami, tylko w tajemniczym przepływem energii. Oczywiście nie każdy posiadał ją w rękach. Przy okazji K. Andre zauważał, że “od ośmiu dni miasto nasze zajęte jest ruszaniem się stołów żywiej niż wszystkimi kupieckimi interesami i wkrótce zapewne doświadczenie to powtarzać się będzie we wszystkich domach całych Niemiec, a może i całej Europy.”
Przewidywania autora listu okazały się trafne. Niewiele później śląskie gazety zaczęły informować o publicznym powtórzeniu eksperymentu (czytaj sztuczki magicznej) w jednej z restauracji we Wrocławiu. Wybuchła sensacja! Wieść lotem błyskawicy zaczęła rozchodzić się po naszym kraju. “Dziennik Warszawski” z 1853 r. (nr 98) powtarzał wzmiankowane wcześniej wieści i jednocześnie wzywał czytelników, “aby w wolnych od zatrudnienia chwilach chcieli się własnoręcznie przekonać, czy to wszystko jest prawdą, czy jeszcze jedną kaczką” dziennikarską. Każdy, kto miał ręce, kładł je na stół i sprawdzał. Jak z humorem podawał F. Horain, “uczniowie rzucali kajety, szewcy kopyta, modystki nożyczki (…), kucharki rondle, mamki niemowlęta”, by eksperymentować z meblami. Warszawiacy oszaleli na punkcie “magnetycznego łańcucha” z ludzkich rąk, który miał być sprawcą tych wszystkich cudów. Na domowych przyjęciach, na salonach, w kawiarniach nie rozmawiano o niczym innym, tylko o “próbach stołowych”.
Bardzo szybko “stołomania” (sztuczka magiczna) stała się pożywką dla oszustów, którzy zwietrzyli okazję do łatwego zarobku i postanowili połączyć ją z wywoływaniem duchów. W konsekwencji “stoliki wirujące” stały się przy okazji “gadającymi” (jak to określano), tj. dającymi możliwość komunikacji z zaświatami. Z czasem zaczynały pojawiać się specjalizacje. Jedni jeździli po kraju z odczytami na temat duchów, a nawet pokazami, inni wydawali książki, jeszcze inni zarobkowali na robieniu fotografii z duchami.

***

Osoby trudniące się „medyumizmem”, czyli kontaktem z zaświatami, zakładały swoje kółka, jeździły po kraju, by wygłaszać odczyty i dawać pokazy. Poniżej plakat ze zbiorów Biblioteki Narodowej.

Podejście prawie naukowe

Jeszcze inni starali się podchodzić do sprawy w sposób naukowy, uczestniczyli w seansach, ich przebieg rozbierali na czynniki pierwsze, by następnie wnioski publikować w książkach i prasie. Twierdzili np., że „płyn magnetyczny” wychodzący z ludzkich rąk może wprawiać meble w ruch. Niektórzy w tych osobliwych zdarzeniach dopatrywali się elementu „hiponotyzmu”, siły woli uczestników, snuli też teorie na temat żywych stosów galwanicznych… Zdecydowanie za mało wysiłku wkładano w demaskowanie mistyfikacji, zaś paranaukowe wywody lekarzy, przyrodników, fizyków, ba! nawet uniwersyteckich profesorów wzmagały tylko zainteresowanie poruszaniem się mebli i duchami.

Dzięki opisanej powyżej literaturze, której zachowało się sporo w bibliotekach, dziś możemy dokładnie odtworzyć przebieg dawnych seansów spirytystycznych. W książce Łucjana Bottchera pt. „Stoliki wirujące” z 1913 r. czytamy:

„Do stolika zasiada kilka osób kładąc ręce dłoniami na blacie. Po niejakim czasie stół się na dwóch nogach podnosi, a dwiema drugimi uderza w podłogę. Teraz można pytać, a następują odpowiedzi przeczące lub twierdzące w ten sposób, że trzy uderzenia po sobie następujące znaczą odpowiedź „tak”, dwa uderzenia znaczą wątpliwość, niepewność, jedno uderzenie znaczy odpowiedź „nie”.

W podobny sposób można było pokazywać litery alfabetu. Uczestnik seansu dyktował alfabet, a duch stukał stołem przy właściwej literze. Nazywało się to „gadaniem stołów”. Ta ostatnia metoda była jednak zbyt powolna. Trzeba było wymyślić coś szybszego. Jak pisze A. Moszyński w książce pt. „Magia i spirytyzm w zarysie”:

„zaradzono temu wprawianiem ołówka do deszczułeczki lub innego lekkiego przedmiotu, na którym kładziono palce. Przedmiot ten przyprowadzony do ruchu pisał odpowiedzi ołówkiem. Zauważano potem, że przedmioty te były całkiem niepotrzebne, doświadczenie bowiem pokazało, że duch działając na martwe ciała, żeby je do żądanego ruchu przywieść, może tak samo działać i na rękę, żeby kierowała ołówkiem. Zjawili się wtedy mediumy piszący. Tym sposobem komunikacja z duchami stała się tak prędka i łatwa, jak z ludźmi żyjącymi.”

W konsekwencji niektórzy dzielili duchy na „piszące”, „stukające” i tym podobne. W zależności od stopnia uzdolnienia prowadzącego, podczas spotkania obecnym serwowano także inne efekty specjalne, takie jak „wiatr po rękach”, unoszenie się przedmiotów, poruszanie się firanek, skakanie stołu w rytm marsza, a nawet przesuwanie fortepianu. Można też było zobaczyć ręce ducha wyłaniające się zza portiery i podające zapisane karteczki. Jednym słowem wszystko, co tylko mogła zaserwować ówczesna magia będąca wytworem ludzkiej ręki, a nawet nogi. Istny festiwal sztuk magicznych karmiący wyobraźnię osób łatwowiernych. Tego typu pokazom sprzyjał fakt, że „duchy nie lubiły światła”. Seanse odbywały się w prawie zupełnej ciemności. W dodatku czasami uczestnicy dostawali polecenie, że mają opuścić pokój, czy też informację, że seans musi zostać przerwany z uwagi na obecność „antymediów”, to jest osób, przez które kontakt z zaświatami nie był możliwy.

Kolejnym kuglarskim chwytem było wykorzystywanie podczas pokazów osób trzecich, ukrytych w innym pomieszczeniu, a także własnych nóg. Uczestnicy niekiedy prosili, by móc nadepnąć pod stołem na buty medium, tak aby nie było wątpliwości, że nogami nie wyczynia on żadnych sztuczek. Jednak i na to był sposób. Wystarczyło z rozsznurowanych butów wyciągnąć nogi (ważne było tylko to, by nosy obuwia były usztywnione). Po wyjściu na jaw tej mistyfikacji, anonimowy autor artykułu publikowanego na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” z 1894 r. stwierdzał w żartach, że od czasu seansów spirytystycznych nabrał podejrzeń do kończyn i jedyne, do których ma jeszcze zaufanie, to nogi stołowe. Tylko one jeszcze nie robią akrobatycznych ewolucji, by przesuwać przedmioty, poruszać dzwonki i tamburyny, i dotykać wiernych i niewiernych Tomaszów.

Kliknij, aby powiększyć

***

Korzystano z książki F. Horaina pt. „Stoły wędrujące”, Warszawa 1853 r.