Matera – największa hańba Włoch.

Na blogu z założenia nie zamieszczam wpisów o sobie, bo nie o mnie ma on być, ale o tych, których już nie ma, czyli o „wielkich nieobecnych”. Dziś postanowiłam zrobić wyjątek. Dwa tygodnie temu byłam we Włoszech, zwiedzałam Materę i uznałam, że muszę o niej napisać. Bo jest to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie widziałam, a w dodatku związane z historią. Przewodnik w autobusie mówił o Materze bardzo wiele, że oto zobaczymy prawdziwy cud świata, diament i perłę w jednym, miasto wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO etc. Niestety, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy, byłam mocno rozczarowana. Wyglądała mniej więcej tak.

No cóż, miasto może i ładne, jak wiele innych we Włoszech, ale żeby od razu przysłowiowy „cud świata”. To chyba drobna przesada. I dopiero, gdy zaczęto odkrywać przede mną historię tego miejsca, zdałam sobie sprawę z jego wyjątkowości. Historię tą znam tylko ze słyszenia i z bloga z jednej z miłośniczek Włoch, więc proszę wybaczyć ewentualne „myłki”, jeżeli takie się pojawią.

Początki Matery sięgają czasów kamienia łupanego, kiedy to w skałach zaczęto drążyć groty. W konsekwencji jest ono uznawane przez historyków za jedno z najstarszych miast świata i przykład osadnictwa jaskiniowego.

Na zdjęciu powyżej widać zalążek tego, co będzie najbardziej charakterystycznym elementem Matery. A mianowicie budowanie domostw w systemie schodkowym. By dostać się do domu na górze, trzeba przejść po dachu domu na dole. Co w swojej bardziej zaawansowanej formie przybierze następującą postać.

Proszę zauważyć, że na makiecie powyżej nie ma ulic, są tylko schody. Czy widzieli Państwo kiedyś miasto z dzielnicami bez ulic? Na żywo wygląda to mnie więcej tak.

Z czasem budownictwo Matery stawało się bardziej zaawansowane. Na zdjęciu poniżej widzimy skałę połączoną już z materiałem budowlanym. – Naturę ulepszoną ręką człowieka. No i, jak widać, od czasu do czasu pojawiają się też ulice.

Miasto to zapewne nie robiłoby tak wielkiego wrażenia, gdyby nie historia ludzi, którzy w nim mieszkali. W lata 30 do 50 ubiegłego stulecia (a zapewne i wcześniej) było ono siedliskiem chorób, malarii, ubóstwa, jednym słowem slamsami Europy. Istny koniec świata, o istnieniu którego nie wiedzieli Włosi, a nawet sam Chrystus, bo gdyby wiedział, to przecież nie pozwoliłby na taką wegetację ludzi. Umieralność dzieci z powodu chorób dochodziła tu do 50%. W autobiograficznej powieści Carla Levi’ego „Chrystus zatrzymał się w Eboli” znajdujemy taki oto opis tego miejsca przedstawiony przez siostrę pisarza.

„Drzwi były z powodu gorąca pootwierane. Przechodząc zaglądałam do wnętrz, które nie miały żadnych okien tylko drzwi dostarczające powietrza i światła. Czasem nie było nawet drzwi. Wchodziło się z góry po schodkach i zasuwało otwór. W owych ciemnych dziurach o ścianach z ziemi, widziałam łóżka, nędzne graty i łachmany. Na podłodze leżały psy, barany, kozy i świnie. Każda rodzina ma do rozporządzania jedną taką jamę i sypiają tu wszyscy razem: mężczyźni, kobiety, dzieci i zwierzęta. W ten sposób żyje dwadzieścia tysięcy ludzi. Dzieci bez liku. W upale, w chmarach much, w kurzu jest ich pełno wszędzie, zupełnie nagich albo okrytych jakimś łachmanem. Nie widziałam nigdy takiego obrazu nędzy, a przecież jestem przyzwyczajona już, z racji mego zawodu, mieć do czynienia co dnia z dziesiątkami dzieci biednych, chorych i źle utrzymanych. O tak rozpaczliwym widowisku nie miałam jednak pojęcia. Patrzyłam na dzieci siedzące przy drzwiach w gnoju, w słońcu, z oczyma na pół przymkniętymi, o powiekach czerwonych i nabrzmiałych. Muchy wciskały się do chorych oczu, a dzieci nie czuły, że im muchy włażą do oczodołów. To była jaglica. Wiedziałam, że tu panuje, ale widok choroby w tak strasznym brudzie i w tej nędzy był przejmujący. Spotkałam też inne dzieci z twarzami pomarszczonymi jak u ludzi starych i wysuszonych z głodu, o włosach pełnych wszy i nieczystości. Większość z nich miała brzuchy wzdęte, olbrzymie, a twarze żółte i cierpiące wskutek malarii. Kobiety widząc, że zaglądam przez drzwi, zapraszały mnie do wejścia. Widziałam wiec w tych jaskiniach ciemnych i cuchnących, leżące na ziemi dzieci, przykryte jakimiś łachmanami i dzwoniące zębami w ataku febry. Inne znów wyniszczała do ostateczności czerwonka. Niektóre twarzyczki z wosku dawały do myślenia, że tu panuje coś gorszego od malarii, może gorączka tropikalna, może Kala Azar, czarna febra. Matki także wynędzniałe, trzymające przy zwiędłej piersi źle odżywione niemowlęta, witały mnie uprzejmie, lecz ponuro. W tym prażącym słońcu miałam chwilami wrażenie, że znalazłam się w środku miasta dotkniętego zarazą. Schodziłam coraz głębiej w kierunku kościoła, a w oddaleniu kilku kroków towarzyszyła mi chmara dzieci. Krzyczały coś w swym żargonie, czego nie mogłam zrozumieć, i szłam dalej, one zaś nie ustawały w swoich wołaniach. Sądziłam, chcą jałmużny, więc się zatrzymałam i dopiero wówczas odróżniłam kilka słów, które dzieci wołały chórem: Pani, daj nam chininy, Pani daj nam chininy! Rozdzieliłam między nimi trochę drobnych, alby kupiły sobie cukierków, ale nie tego się domagały prosząc dalej o chininę. Doszliśmy w końcu do dna owego wąwozu i do pięknego, barokowego kościoła Matki Bożej z Idris; i tam dopiero wznosząc oczy w górę zobaczyłam nareszcie całą Materę. Było to istotnie prawdziwe miasto. Fronty wszystkich jaskiń, które stąd wydają się domami, są białe i równe, a otwory drzwi spoglądają jak czarne oczy w dal. Śliczne, malownicze miasto.”

Gdy w końcu dowiedziano się o Materze, wybuchł skandal. Miejsce to okrzyknięto największą hańbą Włoch. Uznano, że stopień zacofania i brudu jest tak duży, że miejsca tego nie da się uzdrowić poprzez zaprowadzenie kanalizacji i przepisów porządkowych. – Ludzi należało wysiedlić do nowych mieszkań. Akcja rozpoczęła się w 1954 roku. Niektórzy wracali do domów, co stało się powodem ich zamurowywania. W konsekwencji dziś oglądać można na ulicach domostwa z zamurowanymi wejściami.

W pewnym momencie uświadomiono sobie, że Matera to nie tylko bród, ale też część wielowiekowej historii, która nie powinna ulec zniszczeniu. W latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia rozpoczął się proces odwrotny. Materę zaczęto zasiedlać. W efekcie dziś na ulicach znaleźć możemy sporo domów pustych, a obok nich te zamieszkałe. Na zdjęciu poniżej (na wprost) dwa puste mieszkania, a do tego bez okien na parterze, co było rozwiązaniem powszechnym. Gdy dobrze się przyjrzymy, zobaczymy na ścianie po prawej zamurowane okno na parterze, choć firanki w oknach na pierwszym piętrze świadczą o tym, że budynek jest już zamieszkały.

Na poniższym zdjęciu mieszkania puste, aczkolwiek już w trakcie remontu. Elementem charakterystycznym dla Matery jest to, że mieszkania często wychodziły na wspólny dziedziniec, z jedną studnią i z jednym piecem do pieczenia chleba. W konsekwencji jego mieszkańcy stawali się prawie rodziną.

Poniżej wejście do mieszkania w jaskini.

Miejsce dla zwierząt, bo przecież mieszkano razem z nimi.

Poniżej łazienka.

No i może jeszcze kuchnia.

***

A czym dziś jest Matera? Bez wątpienia cudem świata, perłą i diamentem w jednym, miastem słusznie wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, które z dawną hańbą nie ma już nic wspólnego.

***

Przy pisaniu niniejszego tekstu korzystałam z informacji ustnych pochodzących od przewodnika, a także tych zawartych na blogu http://italia-by-natalia.pl/matera-miasto-w-kamieniu-wykut-dzien-2-czesc-iii/, którego polecam.