Karnawał w XIX w.

Tadeusz Żeleński – Boy wspomina, że w XIX wieku szał tańca w miastach był umiejscowiony w czasie. Na publicznych balach bawiono się przez kilka tygodni karnawału między Świętem Trzech Króli a Środą Popielcową. Ale za to z jaką intensywnością! Tańczyli wszyscy, bez mała co dzień i w dodatku do białego rana. I jak podaje dalej T. Żeleński – Boy, pot lał się z czoła, z kołnierzyka na szyi robił się mokry sznurek; „przy zmianie koszuli (bo wytrawni tancerze brali z sobą zapasowe koszule) można było wyżąć z niej kubeł wody.”  Społeczeństwo żyło jak w letargu i nikt pracodawcy nie musiał tłumaczyć się ze zmęczenia. Kraj roił się od danserów, którzy „za godzinę, ledwie zdoławszy się trochę obmyć, pójdą wpół przez sen, z ciężką głową sądzić, leczyć, operować, wykładać, egzaminować”. Było to kilka tygodni nierealnego życia, przewracającego wszystko do góry nogami. Karnawał było widać wszędzie: w gazetach, w kalendarzach, na ulicach, w sklepach. Miasto obklejano afiszami zapraszającymi na bale. Do tego dochodziły wielkie plakaty reklamowe, informujące o możliwości nabycia to tu, to tam wszystkiego, co wiązało się z zabawą: wiązanek kwiatów balowych, sukien balowych, gorsetów balowych i masek oczywiście też balowych. Podobnie było w przypadku ogłoszeń prasowych. I oto w jednym z nich czytamy, że  fabryka kapeluszy wynajmuje takowe w okresie karnawału po niskich cenach. w „Kurierze Warszawskim” z 3 stycznia 1840 roku można przeczytać, że u fryzjera Zajączkowskiego w Teatrze Wielkim znajdują się stroje domina i inne kostiumy, peruki, brody i loki, a wszystko do wynajęcia.

Poniżej reklama z pisma pt. Kolce z 29.01.1898 roku informująca o możliwości wynajęcia fraków i spodni.

Poniżej reklama z tego samego pisma.

***

W gazetach opisywano ze szczegółami modę obowiązującą w danym sezonie, pojawiały się relacje z maskarad, żarty na ich temat, felietony. Wszystko naznaczone było stygmatem karnawału. Kraj stawał się małą Wenecją. Jak łatwo się domyśleć, w ten sposób nie można było funkcjonować przez cały rok. Huczne, publiczne zabawy należało ograniczać w czasie. – W 1826 roku wydane zostało rozporządzenie władz austriackich, które określiło dni, w których „muzyka z tańcami i inne zabawy mieysce mieć mogą”. Artykuł pierwszy rozporządzenia stwierdzał, że „bale maskowane” i reduty mogą odbywać się jedynie w okresie karnawału, natomiast w pozostałej części roku wyjątkowo i to za zezwoleniem władzy zwierzchniej. Przepis ten dotyczył tylko bali publicznych, w domach prywatnych „walcowano” przez cały rok, wyjąwszy ważniejsze święta kościelne i narodowe. Gdy w majątku ziemskim przytrafiło się, że goście przyjechali do gospodarzy, po obiedzie wynoszono stoły z największego pokoju, kazano stroić instrumenty muzykom i stawano do tańca. Nikt z zabawą nie czekał na karnawał. Henrieta Błędowska wspomina, że w przy takich okazjach bawiono się hucznie, tylko „krzesła, stoły i bilard na dwór wynoszono, aby miejsce do tańca uwolnić”.

W okresie karnawału do dużych miast zjeżdżały rodziny z całej okolicy, z pobliskich miasteczek i ziemskich majątków. Często na wyjazd taki oszczędzano przez cały rok, tak by było za co wynająć mieszkanie w mieście, dorożki, kupić bilety wstępu do teatru i na bale. Już na pół roku wcześniej przed karnawałem kobiety zamawiały u krawców suknie balowe, kupowały nowe żelazka do włosów, ażurowe pończoszki i inne drobnostki. Poczym z całą piramidą bagaży „jak na sejm” ruszano z prowincji do miasta. A wszystko po to, by otrzeć się o wielki świat i umożliwić córce znalezienie w nim męża. Koszty takich eskapad nie były małe, można było jednak mieć nadzieję, że w przypadku upolowania dobrej partii, wydatek szybko się zwróci. Pierwsze kroki na salonach dla młodych gąsek wcale nie były łatwe. Słysząc komplementy z męskich ust, panienki z prowincji czerwieniły się niczym buraki i dygały w podziękowaniu za łaskawość. Poczym patrzyły na matki, będące wyrocznią w sprawach salonowego savoir – vivre. Bale wydawane po miastach w okresie karnawału był to istny „jarmark matrymonialny” w najgorszym rozumieniu tego słowa. Jak pisała Eliza Orzeszkowa, widok panien na wydanie bywał żałosny, gdy wyprawiały „po śliskich salonach gonitwy małżeńskie.”

Z matrymonialnego charakteru balów karnawałowych nie raz żartowano w prasie. Poniżej rysunek z satyrycznego pisma Kolce z 1898 r. (nr 6).

Poniżej rysunek z tego samego pisma i numeru.

***

Z podobną dezaprobatą co E. Orzeszkowa ówczesne bale opisywał Tadeusz Boy – Żeleński ” panna w zakurzonej sukni pod okiem mamy czekała pod ścianą aż w końcu ktoś poprosi ją do tańca, „sterczała nieraz do rana z powściąganymi łzami w oczach lub też uciekała w pełni balu pod pozorem bólu głowy, aby w domu gorzko płakać do rana” nad brakiem powodzenia. Matki takich zrozpaczonych córek, siedziały rzędem pod ścianą, z nienawiścią patrząc na królowe balu, które ciągle ktoś obtańcowywał. W takiej desperacji łatwo było paść ofiarą spłukanych z pieniędzy, miejscowych gogusiów. – W dużych miastach nie brakowało dandysów, to jest wymuskanych kawalerów, żyjących beztrosko za pieniądze swych rodziców; dopóki te były. Gdy jednak fortuna odwracała się od rodziny żyjącej ponad stan, zaś domowa kasa zaczynała świecić pustkami, na gwałt poszukiwano jakiegoś rozwiązania. Wtedy ostatnią deską ratunku stawał się bogaty ożenek. Podczas karnawału spłukani kawalerowie biegali za posażnymi pannami, jak harty za zającem. Rozglądali się za dziewczętami, co by miały osiemnaście lat i tyleż samo wiosek. To nic, że od panien czuć było prowincją, gdy miały one inne zalety w postaci sporego posagu. „Ja ją cenię najmniej na jakie pięćkroć tysięcy reńskich. Nie mówiąc o tym, co dostanie, jak tata kipnie.” Takie rozmowy prowadziła ze sobą złota młodzież, gdy do Krakowa na karnawał zjeżdżały posażne jedynaczki, wspomina Magdalena Samozwaniec. W zaufanym gronie bezpardonowo liczono posagi panien, majątki ich ojców i własne szanse. By jednak cel w postaci małżeństwa został osiągnięty, należało z początku nieco samemu zainwestować, to jest stworzyć przynajmniej pozory majętności, tak aby było czym kusić łasą na zbytki dziewczynę i jej rodziców. Wynajmowano więc lepsze mieszkania, biura, kupowano powozy, obiecując spłacić wydatki z posagu przyszłej żony. Od przyjaciół pożyczano co lepsze stroje, kandelabry na komody i obrazy na ściany. Posiadając te wszystkie atrybuty bogatego kawalera, można było rozpocząć taniec godowy, tokując w kierunku narzeczonej, na tle swego gołębnika. Choć nie do końca, bo przecież potrzebny był jeszcze odpowiedni ubiór. – Nieodzownym elementem wyglądu każdego gogusia był oczywiście strój wizytowy, nie raz szyty u krawca na kredyt. Jak pisze Roch Sikorski „Wieluż to bowiem konkurentów za pożyczone od żydów pieniądze sprawiało cugi i liberye, żeby się strojnie okazywać pannie młodej i rodzicom, a później spłacało się to z posagu panny młodej. Widać na tym biednym świecie wiele rzeczy dzieje się oszukaństwem.” I w ten oto sposób kobietom mamionym wizją bogactwa, przychodziło płacić osobiście za rozrzutność i zbytek swych mężów.

Powyższy tekst stanowi fragment moich książek pt. „Życie towarzyskie w XIX wieku” oraz „Miłość, kobieta i małżeństwo w XIX wieku” (wydawnictwo Bellona).