Nie ma już katarynek i kataryniarzy

Zniknęli bezpowrotnie z dziedzińców kamienic i ulic miast kataryniarze z małpkami. Ferdynand Hoesick wspomina, że w czasach jego młodości słuchano ich chętnie. A przy tym była to niezła edukacja muzyczna, bo dzięki katarynkom mieszkańcy kamienic zapoznawali się z najpiękniejszymi ariami i uwerturami z oper włoskich i niewłoskich. „A jeśli do dziś dnia umiem na pamięć Trubadura, Violettę, Aidę, Fra Diavolo etc., to w niemałym stopniu zawdzięczam to warszawskim katarynkom.” Wspomina autor.

(w: F. Hoesick „Powieść mojego życia”, T. I., Wrocław – Kraków 1959 r., str. 245-247)

Jeszcze większą atrakcją dla dzieciaków był Włoch, w aksamitnej kurtce i w kapeluszu filcowym, który oprócz pięknej katarynki z jakimś obrazkiem na frontowej ścianie miał ze sobą żywą małpę w czerwonym, sukiennym serdaczku. Zdarzało się, że taka wytresowana małpka lub papuga umiała wyciągać losy. A wtedy z pięter zbiegały się wszystkie służące, aby za jedyne pięć centów poznać swoją przyszłość. Tyle kosztowało kupienie złudzeń, że i im kiedyś odmieni się los. Niestety zazwyczaj niepiśmienne, o odczytanie swojej przyszłości musiały prosić dzieciaki, bawiące się na podwórzu.

Nie każdy podzielał fascynacje F. Hoesicka kataryniarzami. W „Kurjerze Warszawskim” z 1869 roku autor żalił się na nich, pisząc, że grają tak, że aż uszy bolą. Prawdziwe zmory miasta. W dodatku zdarzało się, że osoba zmęczona chciała zasnąć, „lecz tego z przyczyny takiego artysty, kręcącego korbą, uczynić nie jest w stanie; co gorsza, wciskają się oni do dziedzińców i nieraz zuchwale się stawiają, gdy ich chce się stąd wyprosić.” Zdanie to nie było odosobnione. Podobnie w „Dzienniku Łódzkim” czytamy, że „pierwsze miejsce w szeregu utrapień zajmują katarynki, których w tym roku zdaje się być nierównie więcej aniżeli w innych latach, lecz to już zło konieczne.”

James Collinson, kolekcja prywatna

A na katarynce w czerwonym kapeluszu z białym piórkiem oczywiście małpka.

Vasily Perov, ze zbiorów Galerii Tretiakowskiej, 1863 r.

***

Poniżej żartobliwa relacja z „Kuriera Krakowskiego” z 1887 r. (nr 26).

***

Poniżej relacja z „Kuriera Warszawskiego” z 1890 r. (nr 114)

***

Poniżej kobieta z dzieckiem siedzącym najprawdopodobniej na katarynce. Pod katarynką uwiązany piesek.

Vasily Perov, 1864 r.

W czasach bez gier komputerowych, telewizji i wymyślnych zabawek nawet kataryniarz na ulicy wydawał się dzieciom nie lada atrakcją.

***

Nic nie jest białe, nic nie jest czarne. Ktoś chciał spać po pracy, ktoś inny chciał zarobić na życie. Tak oto kataryniarza z dzieciństwa wspominał Bronisław Kopczyński (ur. 1882 r.).

„Skromnie był odziany, jak skromną też była jego katarynka (…). Oprowadzała go starsza niewiasta, był bowiem ociemniały. Kiedy kręcił korbą katarynki, wznosił w górę dwie lśniące gałki oczu. (…) Choć każdy mieszkaniec Warszawy znał ze szczegółami jego tragedię, jednakże zawsze na podwórku znalazły się jakieś kobieciny, co przysłuchiwały się po raz setny z rozrzewnieniem, jakby większego dramatu świata nie widział(y). Treścią jego melodeklamacji było oskarżenie (…), której słowa jak biblijne kamienie miały miażdżyć krzywdzicieli. (…) Oskarżał publicznie swoich najbliższych. Rodzinę. Jak z recytacji wynikało, pochodził z bogatej rodziny żydowskiej, która po śmierci ojca i matki, jako najmłodszego i ociemniałego wyzuła (go) z majątku. Bezceremonialnie wyśpiewywał nazwiska i adresy swych niegodnych braci, inżynierów, adwokatów, lekarzy. Często w tekście przewijały się nazwy ulic Leszna i Karmelickiej.” 

(w: B. Kopczyński “Przy lampce naftowej” Warszawa 1959, str. 24 – 25)